Blogomania - zjawisko wysoce uzależniające, wchodzisz na własną odpowiedzialność!

Blogomania - forum dla osób piszących blogi yaoi, pokrewne i te całkiem normalne ;) jak też odwiedzających je. Bądź tolerancyjny dla tematyki innych!

  • Nie jesteś zalogowany.
  • Polecamy: Moda

#1 2009-11-13 00:10:45

Hiru

Akolita

4005065
Zarejestrowany: 2008-03-23
Posty: 305
Punktów :   
alterego: Hatake Kakashi
etat: Kurator Ukeciątka

Dla odmiany... fanfick?

Otóż pozwolę sobie wlepić tu wyskrobany właśnie w pocie czoła, mój pierwszy w życiu ff. Jako, że odbiega na kilometry od mojego zagrzybiałego, pokrytego kilkucentymetrową warstwą kurzu bloga i zardzewiałego stylu pisania, jest rzeczą "inszą". Do tego można dodać fakt, że nigdy nie wykorzystywałam do scenariuszy stworzonych w swoim zdziwaczałym, porośniętym mchem umyśle, postaci istniejących już i funkcjonujących zdrowo w, chociażby, animcu jakimś. No i cóż... ku chwale, to pierwsza pisemna skrobajka, którą napisałam od A do Z. Ma koniec!
Dla fanek/niefanek Bleach'a w wydaniu subtelnego yaoica...


Enjoy!







Zrozumieć



Tonight I'm feeling like an animal
Tonight I'm howling inside
Tonight I'm feeling like an animal
Tonight I'm going wild




Jesień dużymi, chłodnymi krokami przemierzała piaszczyste uliczki Rukongai. Porywiste podmuchy targały pozostałościami z koron drzew rozwiewając brązowe i złote liście po całym Soul Society, co rusz burząc harmonię i ład, o który dbali zaangażowani w sprzątanie ulic shinigami.

Jeden z kawałków nieproszonej, o czerwonym odcieniu, materii niefortunnie zawieruszył się, i prowadzony niewidzialną dłonią błądził między kwaterami kapitanów zaglądając w przesłonięte żaluzjami okna. I tylko jedna para oczu zwróciła nań uwagę. Były to oczy wyjątkowo spokojne, chłodne, zamykające na cztery spusty drogę do wnętrza każdemu, kto odważył się patrzeć w nie odrobinę dłużej niż wypadało. Zarazem głębokie jak wieczorne niebo przywdziewające aksamitny szafirowy płaszcz. I samotne, nikt bowiem za kurtyną długich, czarnych rzęs nie potrafił roztopić przeszywającego lodowymi iglicami spojrzenia.

Pstrokata, spostrzeżona już, rudobrunatna materia wirowała odrobinę zbyt bezczelnie za szybą, z chwili na chwilę irytując co raz bardziej swoją niestosowną obecnością poważne oczy. Z uwagi na swą ulotność i współżycie z chłodnym klimatem, lodowate, domagające się pokory i skruchy, oczy nie mogły wywołać w niej odpowiedniego zachowania. Uparty, czerwony listek nie rozumiał ich wyrazu. A może rozumiał, tylko problem tkwił w jego swawolnym, nieujarzmionym charakterku? Zbyt dużej, samobójczej czasem, odwagi i niepoprawnej chęci sprzeciwienia się ustalonym odgórnie zasadom i… „tej całej, psu potrzebnej etykiecie”?

„Niedorzeczne” myśl błyskawicznie przecięła umysł nobila pozwalając tym samym powrócić oczom do porzuconego na kilka minut czytania sprawozdań, raportów i listów.

Godziny ulatywały bezlitośnie, nieubłaganie odciskając piętno na spokojnych, wyważonych i idealnych ruchach kapitana szóstej dywizji. Dłoń dzierżąca pędzelek pracowała tradycyjnie: doskonale, choć powolnie, czyniąc ze zwyczajnego pisma prawdziwe dzieło sztuki. Lekkie odrętwienie w nogach subtelnie wytrącało go z równowagi, impulsy zaburzały delikatnie koncentrację, a on jak zawsze wydawał się panować i nad tym. Chociaż spokojne oczy na ułamek sekundy zapragnęły jeszcze raz sprawdzić, czy nieokrzesana, ruda materia nadal wierci się za oknem starając przyciągnąć czyjąś, konkretną właściwie, uwagę. Byakuya opanował się jednak i nie wykonując żadnego zbędnego ruchu, który mógłby zakłócić idącą naturalnym torem pracę, doczekał się momentu, kiedy drzwi pomieszczenia rozsunęły się, a do środka wpadł zziajany vice-kapitan. O wiele za późno.

- Kapitanie Kuchiki! - Renji ignorując pewne czynności świadczące o kulturze osobistej i szacunku należnego człowiekowi szlachetnemu, wyżej postawionemu, jak zawsze wykazując się nieokrzesaniem, zatrzymał się przed samym biurkiem przełożonego. - Przepraszam za spóźnienie, ale dopiero skończyłem sparing z Ikkaku! Te papiery to ja…

Fala gorąca promieniowała z rozgrzanego walką ciała mimo chłodu panującego na dworze. Gorzki, duszący zapach uderzył nobila w twarz, a poważne oczy przesuwały się z góry na dół po sylwetce podwładnego, niemo komentując jego opłakany stan i zarazem karcąc za pokazywanie się w kwaterze bez uprzedniego doprowadzenia do porządku. Nieznośnie głośny shinigami od samego początku zachowywał się w tak swobodny, arogancki sposób w nosie mając elegancję i powagę. O ile pierwsze dni na służbie spędził niemal depcząc po piętach Kuchikiego, sparingi i wszelkiego rodzaju ćwiczenia, które Renji obsesyjnie uprawiał chcąc zdobyć więcej siły, by dorównać, by pokonać swojego kapitana, zatrzymały się na piedestale spraw najistotniejszych. Zaczął się zapominać, spóźniał się i zachowywał, o ile to możliwe, za każdym razem bardziej niestosownie. Swoją krzykliwą egzystencją pozbawioną wyczucia z dnia na dzień był coraz bliżej samozagłady. Cierpliwość dostojnego przełożonego także miała swoje granice i rudzielec najwyraźniej w bliskiej przyszłości miał się o tym przekonać.

Abarai kontynuował jednak swoje relacjonowanie nie zwracając uwagi na to, czy włosy były roztrzepane, był brudny, spocony, a jego strój podarty i przesiąknięty w kilku miejscach krwią. Przyzwyczajony także do niezmiennych reakcji kapitana, nie krępował się, nie brał do siebie jego mocnego, krytycznego spojrzenia, zza którego powoli wyłaniał się rozkaz. Co znowuż łańcuchowo wywoływało dodatkowe, niechciane, balansujące na granicy zdenerwowania uczucie utraty kontroli. Czyli coś, z czym Kuchiki Byakuya ze względu na dumę, pogodzić się nie mógł. Coś, co musiał kategorycznie ukrócić.

I zanim Byakuya zdążył się odezwać, Renji wybiegał już z pomieszczenia, krzycząc coś niezrozumiałego na odchodnym i starając się zabezpieczyć całe naręcze dokumentacji, która czekała na niego, przed smagającym bezlitośnie wszystko i wszystkich, wiatrem.

Kuchiki wstał z miejsca i spokojnym, szeleszczącym krokiem, lekko stąpając po drewnianej podłodze, gdzie niegdzie naznaczonej błotem przez ubrudzone, głośne stopy Renjiego, skierował się do drzwi. Zasunął je, na nowo witając ciszę, która jak grom opadła po gwałtownym pojawieniu się i zniknięciu rudowłosego, hałaśliwego shinigami. I wracając do stolika, zatrzymał się w pół kroku. Na drewnianym, lśniącym blacie, wśród kartek porozrzucanych chłodnym powiewem wiatru, leżał czerwony, pozbawiony zasad i kurtuazji, listek. Byakuya pochylił się sięgając po kruchą materię i bez zastanowienia, wyrzucił ją do kosza. W jego życiu nie było miejsca na chaos, sprawy niepoukładane, napady spontaniczności i rzeczy sprzeczne z etykietą. Nie było miejsca tym bardziej na nieznanego pochodzenia czerwoną, kruchą, pozbawioną naturalnego kształtu i smaku, niepokorną materię. Zajął opuszczone wcześniej miejsce przyjmując tą samą pozycję. Powrócił do pracy i czas, wydawałoby się na moment zatrzymany, dalej, nieprzerwanie upływał. A on, przyzwyczajony od dawna do gorzkiego, cierpkiego, drażniącego zmysły aromatu, nie zwrócił uwagi na różnicę panującą w kwaterze przed i po opuszczeniu jej przez żywotnego, nieuporządkowanego vice-kapitana.



Pewnego białego, mroźnego zimowego poranka w drodze do kwater szóstej dywizji wysoka, ciasno owinięta miękkim szalem marengo, postać zatrzymała się zagradzając drogę hałaśliwej, rozchełstanej rudowłosej egzystencji, która stawiając ciężkie kroki na drewnianym tarasie rzuciła jedynie śpieszne powitanie omijając spokojną przeszkodę.

Szafirowe oczy znikły za kurtyną długich, czarnych rzęs, a cały ich chłód przeniósł się na dźwięk głosu, który niczym lodowate macki, wystrzelił w kierunku Renjiego nieprzyjemnie go obejmując i unieruchamiając.

- Do kwater idzie się w przeciwnym kierunku, Abarai.

- Tak, wiem. Ja tylko…- Renji odwrócił głowę, żeby spojrzeć na nieporuszoną, spokojną sylwetkę. - Przyjdę za dwie godziny, kapitanie!

- Pójdziesz teraz ze mną, Abarai. Jesteś vice-kapitanem szóstej dywizji, a nie workiem treningowym Madarame. Twoje zachowanie jest nieodpowiednie.



- Tfoje zachofanie jesss nieodpofiednie! - skrzeczał Renji przedrzeźniając Byakuyę w ramach jedynej możliwej zemsty, na jaką było go stać po kilku butelkach sake wlewanej w siebie w towarzystwie Kiry, Ikkaku i Yumichiki. Czerwień na jego policzkach piekła mocniej za każdym razem, gdy wspominał wcześniejsze godziny spędzone w jednym pomieszczeniu z kapitanem. Jedyne co robił, to siedzenie na tyłku i wypełnianie całej sterty papierzysk w ciszy pełnej napięcia i drętwoty. - Siedzi jakby mu ktoss kij wiadomo gdzie fsadził i ja musze tak samo - żalił się dalej.

Yumichika w odpowiedzi pokiwał głową, choć nie wiadomo było, czy to z powodu współczucia, czy po prostu solidaryzując się ze wszystkimi przegiął z alkoholem i teraz głowa dziwnie mu ciążyła. Kira przebąkiwał coś pod nosem o obowiązkach i zrozumieniu, a Ikkaku otworzył kolejną butelkę i rozlewając płyn po stole, usiłował trafić do czarek kompanów.

- To kiedy następny sparing? - spytał Madarame pociągając sake z naczynia.

- Nie fiem - czknął Renji. - I muszę się zbierać, bo Kuchiki kazał mi rano fstać. A jak nie przyjdę to czekają mnie konsekfencje.

- Jakie konsekfencje? – podchwycił Ayasegawa ogołacając kiść winogron z patery, z owoców.

- No… nie fiem – bąknął inteligentnie Abarai usiłując zebrać myśli. Dotychczas kapitan karcił go jedynie spojrzeniem, co znowuż nie było tak straszne… wciąż ten sam, zimny wzrok usiłujący wywołać poczucie niższości i beznadziei nie działał tak dobitnie na kogoś, kto w rzeczywistości nie był szlachetnie urodzonym geniuszem. Jednak zwracanie mu uwagi, jak dziecku w przedszkolu było niezmiernie irytujące. Ale, co może wiedzieć o życiu taki sztywniak wychowujący się wśród zasad i przepisów, uczący się parzenia herbaty i poprawnych ukłonów? Co może wiedzieć ktoś, kto od dziecka otaczany był bogactwem, ktoś, komu niczego nie brakowało?

Renji zagotował się wewnątrz odczuwając wzmożoną chęć barbarzyńskiego obicia chłodnej, obojętnej gęby swojego przełożonego. Dupek jeden nie będzie mu prawił kazań przecież! Uderzył pięściami w stół, na co Yumichika krzyknął zaskoczony dławiąc się winogronem. Czarki z sake poprzewracały się opryskując swoich właścicieli płynem, ale nikt już nie zwracał na to uwagi. Wszystkie oczy skierowane były na miotającego się Abarai.

- Nie będę więcej siedział i fypisywał tych dokumentalnych gupot! Fsadzę mu tą Senbonsakurę f tyłek i popamięta moje nieodpofiednie zachofanie! Sparinguf mi będzie zabraniał bubek jeden! Zasmarkany lodowiec… jak mu porachuje te szlachetne kości to będzie fiedział z kim ma do czynienia!

- Zamknij się idioto – Ikkaku przesunął dłonią po łysinie wstając z miejsca. Nie byli przecież w knajpie sami. Co ludzie będą jutro gadać o wybuchach jego sparing-partnera, łatwo można było przewidzieć. Niewątpliwie bez mniejszych trudności można także odgadnąć reakcję samego Kuchikiego, gdy to, co powinno dotrze do jego szlachetnych uszu. Madarame przeszedł na drugą stronę stołu i uderzył Renjiego pięścią w twarz, co zwaliło rudzielca z nóg.

- Co u licha?!

- Odprowadzę cię do domu, Renji. To może być nasz ostatni wspólny wieczorek zanim własny kapitan rozniesie cię w proch! – wrzasnął Ikkaku. – A wy czego się gapicie?! HA?! – i po chwili pomógł wstać kompanowi, po czym razem wytoczyli się na zimny krużganek zostawiając Kirę i Yumichikę w środku.

Blondyn wciąż bełkotał niezrozumiałe frazy pod nosem, a Ayasegawa z pełnym żalu westchnieniem wbił mętny wzrok w brudny, mokry blat stołu w niezrozumiały dla siebie sposób nie odczuwając jego nieprzyjemnego wyglądu i zapachu.



Następnego dnia Renji opuścił swoje mieszkanie obolały i niewyspany. W uszach szumiała mu krew, a każdy, najcichszy nawet dźwięk powodował niemiłosierny, pulsujący w skroniach ból. Czuł się fatalnie, a świadomość wyrabiania sobie odcisków na tyłku w gabinecie Kuchikiego z jego sztywną, dobijającą spokojem i koncentracją egzystencją sprawiała, że miał ochotę zaszyć się głęboko w pościeli i przespać cały nędzny dzień z nadzieją na lepsze jutro. Balansując na granicy myśli i czarnej, przerażającej pustki w swojej głowie, na początku nie usłyszał skrzypienia śniegu pod stopami kogoś, kto najwyraźniej przyłączył się do niego, o zauważeniu intruza nie wspominając. Dopiero kilkukrotnie powtórzone słowa przywołały go do rzeczywistości.

- Vice-kapitanie Abarai… vice-kapitanie! Czy wszystko w porządku?

- Hanatorou? Co ty tu robisz o tej porze?

Młody medyk uśmiechnął się promiennie. Nareszcie trafiło mu się, jak sądził, poważniejsze zadanie niż zamiatanie korytarzy w szpitalu i bieganie na posyłki dla innych shinigami, często w dodatku dosyć krępujących. Chłopak był trochę powolny i niezdarny, wielu śmiało się z niego i wycinało głupie żarty, dlatego słowa Unohany sprawiły mu rano ogromną radość.

- Idę do waszych kwater vice-kapitanie, na wezwanie kapitana Kuchiki!

Renji zmarszczył się zastanawiając głęboko nad powodem zaproszenia Hanatorou przez przełożonego. Zrezygnował jednak z wysilania i tak zamulonego umysłu.

- A po co?

Chłopak zastanawiał się chwilę, po czym wzruszył ramionami.

- Nie wiem.

- Aa…

Dochodząc do budynku, w którym urzędował Byakuya, obaj spostrzegli z daleka jego smukłą, dumną sylwetkę czekającą przed wejściem. Renji instynktownie wyczuwając niebezpieczeństwo poczuł, jak żołądek skręca mu się na boki. Przez ułamek sekundy miał ochotę się wycofać, bowiem reiatsu Kuchikiego od pewnego momentu nieprzyjemnie wdzierało się pod jego płaszcz kłując i drapiąc całe ciało, wywołując irytujące mrowienie. Tylko Hanatorou był wciąż uśmiechnięty i nieświadomy.

- Dzień dobry, kapitanie Kuchiki! – medyk skłonił się nisko nie dostrzegając minimalnego skinienia głową „jaśnie wysokości”.

- Dzień dobry, kapitanie – rzucił Renji prostując się i unosząc lekko brodę. A co! I zaraz skulił się wewnątrz pod ostrym, nieruchomym spojrzeniem szafirowych tafli tnących głęboko i ostro.

- Doszły mnie słuchy, Abarai, że pałasz wyjątkową chęcią porachowania moich szlachetnych kości. I z pewnością nie zabraniam ci urządzania sobie sparingów z kimkolwiek, ale w świetle twoich zapędów i pragnień, postaram się ci pomóc, vice-kapitanie. Zapraszam… - skończywszy, Kuchiki, zamiast, o co modlił się w duszy Renji, skierować się do ciepłych, pachnących wiśnią i wanilią kwater, ruszył w stronę placu treningowego. I kto by pomyślał, że lubiący się tłuc Abarai zapała nagle miłością do sztywnego siedzenia przy papierkach z kubkiem ciepłej, aromatycznej herbaty? Gdyby tylko był w formie…

Jeszcze przed południem, ledwo żywy Renji, poturbowany przez zanpaktou swojego kapitana, na plecach Hanatorou został dowleczony do szpitala Unohany. I był to moment z pewnością przełomowy. Nie tyle nawet dla zawsze spokojnego, trzymającego nerwy na wodzy nobila, ale dla krzykliwej, wyzywającej, domagającej się wciąż uwagi, czerwonej egzystencji.

Abarai po wyleczeniu przez medyków i powrocie do roboty papierkowej dokonał fantastycznego odkrycia. Znalazł bowiem sposób na rozruszanie swojego kapitana, na skuteczną prowokację. I wiercił się przy nim, narzekał, marudził. Przeciągle ziewał i jęczał, jak to rdzewieją mu stawy, na tyłku rosną odciski i kręgosłup sztywnieje. Nie odstępując, wedle życzenia, przełożonego ani na krok, ubolewał na głos nad ludźmi pochodzenia szlacheckiego, którzy rodzili się ze sztywnymi kończynami i drewnianym charakterem, idealnie przystosowani do umysłowej pracy zamkniętych w czterech ścianach odludków. W efekcie czego, z uśmiechem satysfakcji, po doskonałych sparingach z tym, którego chciał przegonić, zwyczajnie już ledwo ciepły lądował w objęciach białej, pachnącej miętą, wykrochmalonej pościeli szpitalnej. Nie wiedział, co o tym wszystkim sądzić, ale miał nieodparte wrażenie, że Kuchiki także czerpie z tego jakąś niezrozumiałą przyjemność. Oczywiście lodowiec nic nigdy po sobie nie okazywał, ale fakt, że regularnie zjawiał się na oddziale, żeby sprawdzić stan podwładnego, czasem w milczeniu postać przy oknie w sali, gdzie leżał Renji, a czasem wyciągając go z łóżka i goniąc do pracy, która sama się przecież nie zrobi, był niezwykle frapujący.

To wszystko w jakiś irracjonalny sposób stało się niemal ich wspólnym, nieodłącznym rytuałem. I czerwony, irytujący liść krążył nerwowo acz kojąco wokół spokojnego, poważnego lodowca.



- Co to za bzdura, do diabła?! – wrzeszczał Ikkaku dwa miesiące później stojąc przed celą, w której siedział wkurzony Abarai.

- Nie wiem – odparł kwaśno więzień.

Była sobota, dzień względnie właściwie wolny, ale wolny. Renji nie musiał rano wstawać i maszerować do kwater szóstej dywizji, żeby dusić się tym samym, co nieuznający weekendów Kuchiki, powietrzem. W ogóle tego dnia nie musiał się z przełożonym spotykać, a tu taka niespodzianka! Rano Ikkaku i Yumichika wpadają i rzucają hasła, za którymi gdzieś głęboko w duszy, Renji tęsknił: nawalanka i sake. Brzmiące niemal jak piękna muzyka, po kilkumiesięcznym odwyku prowadzonym przez samego Byakuyę i jak się okazało wciąż czuwającego… zanim trójka kompanów dotarła na plac treningowy, Kuchiki w swój ulubiony sposób stanął na drodze Renjiego. Wyrzucił z siebie kilku zdaniowy monolog na temat głuchoty, zapominalstwa i nieodpowiedzialności pod adresem swojego vice-kapitana, po czym zaciągnął go w ramach kary do aresztu, gdzie miał spędzić resztę dnia i nacieszyć się swoim „wolnym”.

- Madarame? – Kuchiki zjawił się w areszcie tak niespodziewanie, że zarówno Ikkaku jak i Renji podskoczyli w miejscu. – Mi się wydaje, czy kapitan Zaraki rozkazał ci udać się na patrol do Hueco Mundo? – suchy, przeszywający ton idealnie zgrał się z zimnym, ostrym i nieruchomym szafirowym spojrzeniem.

Abarai skrzyżował ręce i nabuzowany usiadł na pryczy, a Ikkaku skłonił się i pospiesznie opuścił pomieszczenie rozsadzane przez wzburzoną siłę duchową Kuchikiego, mamrocząc pod nosem przekleństwa i groźby pod adresem dumnego nobila, który do końca dnia warował przy kratach osobiście pilnując swojego podwładnego.

I kolejny punkt na stałe wtrącony został w tradycje obojga…



Jeden z gorących, letnich wieczorów nieoczekiwanie spłynął na rudowłosego shinigami zbawiennym wydarzeniem.

Abarai sam zdziwiony faktem, że raporty i listy skończyły się tak szybko, że tak sprawnie poradził sobie ze wszystkimi dokumentami, rozluźnił się i przeciągnął porządnie. Ułożył wszystkie papiery na równe sterty. Zajrzał do kubka, dopił resztkę miętowej herbaty, którą kilka godzin wcześniej zaparzył Byakuya i spojrzał na chłodny, obojętny profil przełożonego.

- Kapitanie…?

- Tak, Renji?

Abarai zmarszczył brwi i zamrugał kilka razy zdziwiony. Nie pamiętał, w którym momencie Kuchiki zaczął zwracać się do niego po imieniu, ale najwidoczniej musiało to stać się już dawno temu. Ton głosu mężczyzny nie był tak oficjalny i obojętny, jak zawsze. Brzmiał… dobrze i… miło? Ha! O ile Kuchiki w ogóle potrafi być miły!

Ośmielony i nieco pewniejszy siebie shinigami, rozluźnił się i westchnął. Rozluźnił… uśmiechnął pod nosem, zrozumiał nagle, że dziwna, niewidoczna dla oka bariera oddzielająca go na początku od Bykuyi gdzieś znikła. Kapitan nie uśmiechał się, niewiele mówił i wciąż spuszczał mu łomot. Pilnował i karcił. A Renji czuł się całkowicie swobodnie i zwyczajnie mimo tego, że obok siedziały zamknięte w ludzkiej powłoce zasady i prawa. W gabinecie kapitana przestało być duszno, a kiedy z niego wychodził, czuł, że ubranie nasycone jest przyjemnym aromatem wiśni i wanilii. I cóż to? Okazało się, że praca papierkowa ma swoje dobre strony… Kuchiki Byakuya na pewno nie jest już wrogiem.

- Kapitanie, skończyłem ze wszystkim, co mi dałeś i zastanawiam się, czy jest...

- Tak, Renji, możesz już iść. Nic więcej dla ciebie nie mam – spokojne oczy nie spojrzały na Abrai, więc nie mogły dostrzec zaskoczenia, zmieszania i odrobiny zawodu tańczących bezwstydnie na obliczu vice-kapitana, który miał na myśli zupełnie coś innego, ale po tak dobitnym, pobrzmiewającym subtelną nutką irytacji stwierdzeniu nie pozostało mu nic innego, jak wstać, pożegnać się i wyjść.

Po zasunięciu przez Renjiego drzwi, Kuchiki podniósł wzrok znad dokumentów i przez chwilę wsłuchiwał się w głęboką, głuchą ciszę. Czerwona, krzykliwa egzystencja nieruchomo i ciężko zalegała za ścianą. Oboje zdawali sobie z tego sprawę. Jeden zastanawiał się, czy wrócić, a drugi, czy pierwszego zawołać. Minuty mijały, a brak pretekstu przytłaczał coraz bardziej. W końcu hałaśliwe stopy Abarai odezwały się w korytarzu prowadząc go w stronę wyjścia. Pewnie i twardo, wyzywając na pojedynek wszystkie inne stopy.

Byakuya spojrzał na wiklinowy koszyczek wyłożony ciemną materią, na dnie którego spoczywał irytujący, rudobrunatny, kruchy liść. Nie widział go, ale doskonale wiedział, że tam jest.



And all I want is to be with you again
And all I want is to hold you like a dog
And all I want is to be with you again
With you again
Just to hold you like a dog



Sytuacje takie, jak ta, mają miejsce zawsze. Są nieodłączną, powtarzającą się i niemożliwie banalną częścią życia. Nie można nic na to poradzić, ale czasem… czasem można podziękować losowi, że postanowił wtrącić się w tym, a nie innym momencie. Że ingerował, nie pozostawiał żadnej egzystencji samej sobie i, co więcej, chciał pomóc innym egzystencjom. Pootwierać im oczy, wskazać drogę, pozwolić im pewne rzeczy zrozumieć. Mają one bowiem to do siebie, że nie dostrzegają tego, co znajduje się w zasięgu ich rąk. Cicha, pełna niesprecyzowanego bólu rozpacz pojawia się u nich dopiero wtedy, gdy to, co bliskie sercu, ucieka, odchodzi albo znika. Czasem bez możliwości powrotu.



Po pewnym, dosyć wybuchowym i gorącym, kompletnie niespodziewanym starciu shinigami i hollow na pustyniach w Hueco Mundo, dwoje z czworga obecnych, wylądowało na oddziałach intensywnej terapii.

Misja zapowiadała się iście piknikowo. Ikkaku, Yumichika, Renji i „na wszelki wypadek” Hanatorou, zostali wysłani do świata, w którym zaszył się Aizen wraz z resztą zdrajców, w celu odpracowania swoich dyżurów na patrolu. Patrolu, który odbywali wszyscy shinigami po kolei. Nie było, więc to dla nich zaskoczeniem. Całość wyglądała zupełnie inaczej, kiedy okazało się, że jedno z przejść z Soul Society do Hueco Mundo zostało wykryte. W dodatku przejście, którym na miejsce dostał się świeży patrol. Żaden z shinigami nie spodziewał się spotkania tak rządnego krwi komitetu powitalnego. I gdyby nie przezorność kapitan Unohany zmaterializowana w ciele młodego medyka, z trójki wojowników nie zostałoby nic.

Pierwszy poległ Renji, wywołując pustym prawdziwe piekło pod postacią furiata Ikkaku. Nim się jednak Madarame rozkręcił, niemal przed samym nosem przeleciało mu ze świstem wiotkie ciało Ayasegawy. Ikkaku wodząc za przyjacielem obłędnym wzrokiem zatrzymał się, zastygł w powietrzu do momentu, kiedy jeden z arrancarów nie powalił go wyzwolonym ressurection. Przerażony Hanatorou nie wiedział, co robić. Hollow na początku balansujący na granicy wyczerpania, po wyzwoleniu swoich katan odzyskiwali w pełni moc i, co więcej, otrzymywali zastrzyk dodatkowej potęgi. Młody medyk nie zdążył się jednak na dobre rozpłakać. Nie wiadomo skąd, pojawił się zakrwawiony Madarame. Szok, który chłopak przeżył, całkowicie wyprał mu pamięć. Był jedynym, który wyszedł cało z koszmarnego spotkania i jedynym zarazem, który po cudownym wyciągnięciu „zwłok” Abarai i Ayasegawy przez Ikkaku z Hueco Mundo, poratował całą trójkę przed śmiercią udzielając pierwszej pomocy, dzięki której przetrwali transport do szpitala.



- Idioci! Co z nich za wojownicy, jak pozwalają pustym na robienie z siebie mielonych?! – Zaraki wkroczył ciężkim krokiem do królestwa czwartej dywizji z przyczepioną do pleców Yachiru.

- Trzeba było iść z nimi, Ken-chan – odparła rezolutnie różowo włosa.

- Jasne. Tyłki też mam im podcierać?

Chwilę później do kapitana i vice-kapitan jedenastej dywizji dołączył Byakuya. Spokojne oczy sprawiały wrażenie nieporuszonych, obojętnych nawet. Co innego do powiedzenia miała jednak ich porcelanowo biała oprawa. Swoiste napięcie wisiało w powietrzu do momentu, gdy pojawiła się Unohana ze swoim serdecznym, delikatnym uśmiechem. Na początku zwróciła się do Kenpachiego.

- Ikkaku ucierpiał najmniej z całej trójki. Kilka siniaków, zwichnięta kostka i wybita szczęka. Nic poważnego. Jeszcze dzisiaj może wyjść. Yumichika niestety poleży u nas nieco dłużej. Ma przebite płuco, zmiażdżony bark, prawą rękę złamaną w dwóch miejscach i wstrząs mózgu. Proszę się mimo wszystko nie martwić, ponieważ jest pod dobrą opieką…

- Głupki – Yachiru siąknęła noskiem przywierając mocniej do pleców Zarakiego, który cmoknął z niezadowoleniem.

- Mielone, niemielone, spuszczę im później łomot. Na razie – rzucił Kenpachi na odchodnym zostawiając Byakuyę i Unohanę samych.

- A-a… ale Ken-chan! Oni przecież… - mokry głos Yachiru niósł się echem po korytarzu mieszając z ciężkimi odgłosami kroków Zarakiego.

Medyczka spojrzała na Kuchikiego ze spokojem kontynuując swoim łagodzącym rozhukane emocje tonem.

- Renji nie obudził się jeszcze po operacji. Stracił dużo krwi, a najbardziej ucierpiały jego organy wewnętrzne, ale i w tym przypadku nie będzie problemu z powrotem do zdrowia…



Kolejne dni kapitan szóstej dywizji częściowo spędzał w jednej ze szpitalnych sal, stojąc przy oknie i obserwując nieruchomym wzrokiem, jak jesień małymi kroczkami zakrada się do ogrodów zespołu lekarskiego.

Zieleń ustępowała powoli miejsca żółciom, pomarańczom i brązom, a wiatr tańczył z drzewami. Gałęzie kłaniały się i falowały na wietrze, kolorowa materia wirowała wokół nich wdzięcznie mieniąc się, z gracją zmieniając partnerów prezentowała się najdostojniej, jak potrafiła, szyjąc swej matce suknię żywą i piękną.

Jeden z listków, rudobrunatny zakręcił się chwilę przed szafirową taflą i znikł, dotknięty mocniejszym podmuchem. Byakuya odetchnął głęboko. Spokojne, poważne oczy przeniosły się na śpiącą, otuloną w biel postać. Tylko jadowicie czerwone, irytująco sterczące włosy odcinały się od ciszy i niemej, specyficznej melancholii wypełniającej pachnące miętą pomieszczenie.

Po opuszczeniu sali, Kuchiki przemierzał swoim płynnym, szeleszczącym krokiem pusty, jasny szpitalny korytarz, który jak na złość sprawiał wrażenie niekończącego się. I nagle, z niezrozumiałych dla siebie samego powodów zwolnił tempo. Jedne z drzwi były otwarte. Byakuya zatrzymał się i spojrzał w bok. W jednej chwili cała prawda przygniotła jego szerokie, ukryte skrzętnie barki sprawiając, że gdzieś w środku masywnej, nieprzeniknionej lodowej góry pojawiło się drobne, niewielkie, swędzące pęknięcie.

W głębi pomieszczenia, na szpitalnym łóżku spoczywał nieprzytomny Ayasegawa. I wyglądał… mimo wszystko bardzo niepokojąco. Głowa i twarz zabandażowane niemal całkowicie, i połowa ciała usztywniona gipsem. Renji prezentował się przy nim naprawdę kwitnąco. Jednak bardziej niespotykanym i zatrważającym widokiem niż poturbowany Yumichika, był widok Ikkaku. Obraz dziwnego bólu i swędzącego niepokoju, który krył się za mocną sylwetką, skuloną, śpiącą roztaczał intensywną aurę niemocy i pokory. Madarame niezwykle malutki, cichy i spokojny, oparty górną częścią ciała o łóżko, obejmował silnymi, obolałymi ramionami ukryte pod kołdrą nogi Yumichiki. Zawarte w tym geście nadzieja, tęsknota i pragnienie były aż nazbyt czytelne…

Byakuya poczuł w pewnym momencie mrowienie gdzieś głęboko wewnątrz swojej chłodnej egzystencji. On, dostojny, poważny szlachcic z zasadami, bezwstydnie przyglądał się właśnie bardzo cichej, intymnej sztuce nieprzeznaczonej dla tak obojętnych, zamkniętych szafirowych oczu, dla żadnych oczu... Odchrząknął, bezszelestnie zamknął drzwi sali i ruszył do wyjścia.



Tonight I'm screaming like an animal
Tonight I'm losing control
Tonight I'm screaming like an animal
Tonight I'm gettign so low



Od niefortunnego patrolu i składania do kupy resztek Renjiego i Yumichiki, minęły kolejne dwa miesiące.

Ciepłe, miękkie światło świecy powoli dogasało na biurku Abarai, tańcząc cieniami na jego spokojnym, wyciszonym obliczu. Renji od pewnego czasu po zakończeniu pracy wyznaczonej przez przełożonego nie odzywał się, nie przeciągał, po prostu układał wśród stosów dokumentów zalegających na niedużym blacie i czasem wpatrując się w ciemność za oknem, czasem dyskretnie w statyczny profil nobila, usypiał. Kołysany słodkimi aromatami i szelestem kartek, przekładanych przez smukłe, blade palce zapominał o wszystkim, o sparingach, o umówionych spotkaniach z przyjaciółmi, o tym, że w domu był bajzel na kółkach i trzeba wywietrzyć. Jedyne, czego w tym momencie chciał, to być jeszcze trochę w przytulnym, pachnącym herbatą i Byakuyą gabinecie. Dokładnie, nie z kapitanem, nie z Kuchikim, nie z lodowcem czy innym ucieleśnieniem praw i zasad, po prostu z Byakuyą. I było to niesamowicie odkrywcze, rozgrzewające spostrzeżenie. Jakkolwiek jednostronne wydawało się to Renjiemu, było dla niego nieszkodliwe i szkodliwe zarazem, bo Byakuya wciąż milczał.

Renji nie wiedział także, że jak tylko udało mu się całkowicie odpłynąć, odciąć umysł od tu i teraz, Kuchiki wcale nie pracował. Odkładał pędzelek, zakręcał pojemnik z tuszem i pozwalał swoim spokojnym, poważnym oczom wpatrywać się w swojego podwładnego. Czasem trwało to kilkanaście minut, czasem kilka godzin, póki odrętwienie całkowicie nie obezwładniało zmęczonego ciała.

Tak było i tym razem, ale nie do końca tak samo. Byakuya wstał wyjątkowo ociężale jak na siebie, podniósł swoją świecę i podszedł do biurka, przy którym zasnął vice-kapitan.

- Renji… Renji, obudź się – cichy, wibrujący ton niewiele zdziałał. Kuchiki pochylił się wyciągnął przed siebie dłoń i zesztywniał. Przed oczami zawirowała mu złośliwa, krucha, rudobrunatna materia.

„Popatrz, popatrz na mnie, ale nie dotykaj!” szeptał listek miotając się i podskakując. A może to nie listek mówił? Może to wszystko zasady i prawa, sztywne etykiety? Czy on, poważny i chłodny szlachcic nie może mieć swojego prywatnego źródła chaosu? Czy nie może przywłaszczyć sobie kropli spontaniczności? Odrobiny nie uporządkowania…

Abarai nie jest irytującą, kruchą materią. Abarai to hałaśliwa, ciężkostopa, czerwona egzystencja, która nie zniknie, kiedy się jej dotknie. Najwyżej odsunie, ale nadal będzie obok. Cały rok, a nie raz, jesienią. Byakuya przypomniał sobie spacerujących kilka dni temu po ogrodach Ikkaku i Yumichikę. Przypomniał sobie zakazany teatr i szafirowy spokój ponownie wchłaniał w swoje wnętrze śpiącą egzystencję Renjiego. Byakuya zrozumiał wszystko. Dosyć późno, jak na kapitana jednej z trzynastu dywizji, szlachetnego nobila, zamknięty w sobie, zimny lodowiec… ale zrozumiał.

Długie, smukłe palce delikatnie przesunęły się od skroni poprzez policzek do linii szczęki śpiącego mężczyzny. Kciuk musnął wąską dolną wargę. Palec wskazujący zaznaczył brwi.

Renji nie spał. Nie mógł spać od momentu, kiedy chłodna, jedwabna skóra otarła się o jego, gorącą i z pewnością szorstką. Bał się otworzyć oczy. Bał się, że to majaki, że wszystko zaraz zniknie, a nie chciał. Jeszcze kilka sekund wdychał ulotny zapach skóry przełożonego, dyskretnie czerpiąc przyjemność z każdego dotyku.

W końcu Kuchiki odsunął się. Szepnął kilka razy, póki Abarai nie otworzył oczu i pożegnał się życząc mu dobrej nocy. Odchodził lekko i cicho, z szelestem, nie pozwalając stopom Renjiego na podjęcie żadnej decyzji. Przynajmniej jeszcze nie teraz.



I jak ogromne było zdziwienie Kuchikiego, kiedy o wschodzie słońca, pijąc na tarasie gorącą, miętową herbatę, ujrzał w swoich ogrodach przedzierającego się przez krzaki Renjiego. Ich spojrzenia spotkały się na ułamek sekundy. Nie musiał pytać podwładnego o cel jego przybycia, ponieważ w prawej dłoni mężczyzna niósł szal w odcieniu królewskiego błękitu. Szal, który w sposób głęboko irytujący kontrastował z barwą włosów Renjiego. Szal, którego struktura dalece różniła się od materiałów, z jakich szyte były stroje Abarai. Szal, o którym poprzedniego wieczora zapomniał opuszczając swój gabinet.

- Ta rezydencja posiada bramę wejściową, Abarai – oznajmił właściciel oprawionych w czerń szafirów, opierając się łokciami o drewnianą balustradę znajdującą się na wysokości ramion przybysza. Ubrany w luźne atramentowe kimono, wyszywane złotymi nićmi ze złotym żurawiem pyszniącym się na piersi, wyjątkowo wydawał się nie zwracać uwagi na swój strój, o lejących się, idealnie czarnych włosach niczym nie skrępowanych nie zapominając.

- Tak, wiem, kapitanie – odparł Renji unosząc wysoko podbródek. – Tylko, że o tej porze nikt jej jeszcze nie otworzył.

- Nie wydaje mi się, żeby to upoważniało cię, vice-kapitanie, do tak bezceremonialnego wtargnięcia na prywatne tereny posesji.

- No tak, ale mam bilet wstępu – niecierpliwa, czerwona egzystencja przerzuciła jedwabny szal przez barierkę tuż obok ramienia właściciela. I zaśmiewając się pod nosem, Renji poczochrał swoje włosy, żeby zaraz spoważnieć i z opuszczonym wzrokiem, wpatrywać się w nagie, wyjątkowo kruche i spokojne stopy Byakuyi. – Tak właściwie to pomyślałem sobie, że… przecież i tak nikt mnie nie zobaczy, więc… - podniósł nagle głowę napotykając uważne, zapraszające wręcz spojrzenie szlachetnych, błyszczących odbijającym się w nich słońcem, oczu. – Nie wiem, co sobie pomyślałem – wykrztusił shinigami. – Przepraszam za najście, kapitanie Kuchiki.

- Ale ja wiem, Renji – Byakuya chwycił pewnie kubek z parującym napojem jedną ręką, drugą wyciągając w stronę rozchełstanej na piersi gościa koszuli. Długie palce zacisnęły się na szorstkim, twardym materiale i pociągnęły go do siebie. Chłodne, blade czoło oparło się o rozgorączkowane, niespokojne czoło Abarai. – Nie przepraszaj, Renji, nie teraz - powieki same opadły, a usta po wielomiesięcznych zabawach w podchody, nareszcie się odnalazły. Głodne, spragnione i niecierpliwe.

Od pocałunku do pocałunku i lądowania w miękkiej, białej pachnącej wanilią i wiśnią pościeli w sypialni Kuchikiego. Zaplątani w swoje ręce, nogi i włosy, złączeni oddechem, nie potrafiąc już dłużej na siebie czekać podjęli szaleńcze, ryzykowne tempo. Przestronna, jasna sypialnia w jednej chwili ożyła całą gamą jęków, westchnień i okrzyków wydobywających się z wijącej pod, smukłym, idealnym ciałem, rudobrunatnej nieujarzmionej egzystencji. Porcelanowa, wilgotna od potu skóra zalśniła czerwonymi pręgami, a wąskie, smukłe biodra ginące raz po raz między mocnymi udami Renjiego sprawiały wrażenie obłędnych i wciąż nienasyconych. Biała, wywołana gardłowym okrzykiem lawina, gwałtownie runęła na zespolone ze sobą, wyprężone ciała kochanków. I oboje, przytłoczeni paletą zintensyfikowanych odczuć, okryci nieuchwytną materią spełnienia i spokoju, łapali ulotne oddechy błądzące po sypialni gdzieś wysoko, pod samym sufitem…







Na opisanie niezadowolenia Madarame z powodu wystawienia przez Renjiego w kolejną z rzędu sobotę, brakowało słów. Yumichika jak zawsze pochłonięty do reszty zgłębianiem kosmetycznych tajników przedłużania młodości, tylko pozornie nie zwracał uwagi na szum, który łysy przyjaciel robił wokół siebie i dyskretnie podsuwał mu pod nos naczynie po brzegi wypełnione kruchymi ciasteczkami. Które w efekcie końcowym znikały szybciej niż się pojawiały.

Spokojne i szeleszczące kroki kapitana szóstej dywizji, od nieokreślonego ściślej momentu, jak wspomniał pewnego słonecznego dnia Shunsuui towarzyszącemu mu w drodze na zebranie Gotei 13, Ukitake, brzmiały o wiele przyjemniej i pewniej, niż kiedyś. A Renji, za dnia drepczący swojemu przełożonemu po piętach, wieczorami zbijający bąki razem z podwładnymi Zarakiego, krzyczał i ruszał się o wiele głośniej, chaotyczniej i radośniej niż zazwyczaj. Dwa razy częściej, naburmuszony i wściekły trafiał do aresztu, i ze zdecydowanie większą częstotliwością odwiedzał miętowe sale szpitalne Unohany, która z ogromnym niezadowoleniem, co rusz wyrzucała ze swojego królestwa panoszący się po nim dumnie lodowiec.



A następna jesień nie przyniosła za sobą już żadnej irytującej, czerwonej, kruchej materii. Zrozumiała najwidoczniej, że pewne sprawy muszą pozostać niezmienne.



And all I want is to be with you again
And all I want is to hold you like a dog
And all I want is to be with you again
With you again
Just to hold you like a dog
That's all I want*





The end







* All I want – The Cure

Offline

 

Stopka forum

RSS
Powered by PunBB
© Copyright 2002–2008 PunBB
Polityka cookies - Wersja Lo-Fi


Darmowe Forum | Ciekawe Fora | Darmowe Fora
ehotelsreviews Allotjament Szklarska Poręba